Manana, czyli jutro będzie lepiej
Geozeta nr 8
artykuł czytany
4914
razy
Manana - znaczy po hiszpańsku jutro, poranek, ranek. To znaczenie słownikowe. Słowo to określa również pewien typ zachowań mieszkańców Ameryki Południowej (a także gringos po pobycie na tym kontynencie), pewien klimat zachowań, specyficzne relacje między ludźmi, swoiste pojmowanie czasu. Ale czy Mananę można zdefiniować? W czasie zorganizowanej przez Studencki Klub Górski wyprawy Aconcagua '99 (relacja z wyjazdu w przedostatnim numerze Geozety) miało miejsce kilka dziwnych zjawisk niezrozumiałych dla przybysza, przynajmniej początkowo.
Pierwszy przykład. Godziny pracy tutejszych biur, urzędów, sklepów itd. Początek 9.00, później przerwa 13.00-16.00 tzw. sjesta, następnie znów praca 16.00-20.00, dalej tylko zakupy i zabawa do późnych godzin wieczornych, a nawet nocnych. W czasie sjesty zamiera życie, nie sposób nic załatwić, czy kupić. Istne szaleństwo. Czy w Polsce przyjąłby się taki system organizacji dnia? Praca do 13.00 - owszem, ale później trzeba wracać do pracy, a to już problem. Sklepy otwarte do późnych godzin - wolne żarty. Zabawa i wspaniały humor do godzin nocnych - nierealne, spójrzmy chociażby na „olbrzymi tłok" na warszawskiej Starówce.
Boliwijskie Indianki sprzedające miejscowe hamburgery (rozkrojona bułka z jajkiem sadzonym, warzywami, frytkami i przyprawami w środku) mają inny rozkład czasu pracy: zaczynają o 21.00, a kończą o 4.00 rano, czy nawet później, w międzyczasie tworząc istne cudeńka na drutach. Przecież nie istnieje tutaj czas w naszym rozumieniu, życie toczy się według innej miary, nie należy się nigdzie spieszyć, wszystko nastąpi we właściwym miejscu i czasie. Inne są godziny boliwijskie, inne są peruwiańskie, wiedzą o tym najlepiej kierowcy autobusów. Ale czy godzina to rzeczywiście 60 minut?
Przystanek autobusu dalekobieżnego gdzieś w Peru. Od dłuższego czasu brakowało nam tylko lamy jako towarzyszki podróży, wszystko i wszystkich już widzieliśmy. Do innego autobusu biegnie Indianka z owcą na postronku. Co kierowca na to? Bach, owca wędruje na dach, pomocnik kierowcy wiąże ją mocno sznurem i już... można jechać. A że biedne zwierzę beczy i łka? Jutro będzie lepiej.
Autobus na trasie Calama (Chile) - Uyuni (Boliwia). Chcieliśmy wprawdzie podróżować koleją, lecz tym razem pociąg nie przyjechał, podobno gdzieś się wykoleił. Na tej trasie pociąg kursuje tylko raz w tygodniu, w środy. Długie poszukiwania i... eureka. Jest autobus, wprawdzie przypominający amerykańskiego busa szkolnego z lat 50-tych, ale lepszy taki niż żaden. 200 km w 7 godzin, niezły czas. Po przybyciu na granicę o 4.00 rano okazuje się, że nie możemy jej szybko przekroczyć, bowiem celnicy pracują dopiero od 9.00, a może nawet później. Kierowca znika w pobliskim domku, który okazuje się jego domem rodzinnym. - Kiedy ruszamy? - pytamy się jego pomocnicy, prawdopodobnie żony. - Teraz pijemy herbatę - brzmi odpowiedź. I tak jeszcze parę godzin. O 10.00 startujemy. Okazuje się, że autobus jedzie tylko do granicy. - Czy będzie jakiś pociąg? - Może - odpowiada urzędnik graniczny. Nagle wszyscy tubylcy pędzą. Znikąd zjawił się autobus, jeszcze bardziej nadający się do muzeum techniki niż poprzedni! Skąd tubylcy o nim wiedzieli? Bóg raczy wiedzieć. Po krótkich negocjacjach wskakujemy do środka. Jedziemy. Jedziemy i coraz bardziej się dziwimy, przecież tutaj nie ma drogi. Wleczemy się pośród skąpej, krzaczastej roślinności, kałuż wody i mórz błota. Nagle zapadamy się po koła. Miejscowi zupełnie się tym nie przejmują. Sprawnie wysiadają, biegną po kamienie, układają je pod kołami, niektórzy kopią łopatami (skąd tyle łopat w autobusie?). Co robić? Gringos nie mogą być gorsi. Pracujemy ze zdwojonym wysiłkiem. Później wszyscy biorą się do pchania autobusu, z pozytywnym skutkiem. Jedziemy dalej! Jeden ze znajomych miał podobną przygodę, lecz jego plecak, schowany w dolnym luku bagażowym, po przeprawie przez wezbraną rzekę zwiększył ciężar kilkukrotnie.
Po kilkunastu kilometrach gubimy szlak, znany chyba tylko kilku wtajemniczonym. Zatrzymujemy się na środku pustkowia. Gość, przypominający Raya Charlesa, z dużym spokojem wyszedł z autobusu i wskazał właściwą drogę Guru? Ki diabeł? Czy coś nas jeszcze zadziwi tego dnia?
Po paru chwilach jazdy, w środku pustkowia widzimy dostojnie idącą Indiankę w charakterystycznym kapeluszu z pięknym rudym kotem na rękach. Przyjaciel podróży? Kierowca zatrzymuje się i zabiera pasażerkę. Ta spokojnie wsiada i sięga do worka z liśćmi koki. Posiłek. Skąd wiedziała o autobusie? A może to był przypadek? Może było jej wszystko jedno, kilkadziesiąt kilometrów mniej lub więcej do przejścia?
Dojeżdżamy do olbrzymiego solniska zalanego wodą, tzw. salaru. Mkniemy groblą, która w pewnym momencie kończy się. Kierowca kolejny raz zachowuje duży spokój, wjeżdża do wody i dalej jedziemy niczym amfibia Pana Samochodzika. Gigantyczne słone jezioro ma tylko kilkanaście centymetrów głębokości. W jaki sposób bez żadnych znaków orientacyjnych i różnych takich GPS-ów dotarliśmy na miejsce, pozostaje dla nas do dziś wielką tajemnicą.
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż